Niemal wszystkie bohaterki filmów Andrei Arnold łączy niegasnące pragnienie wolności. Mia ("Fish Tank"), Star ("American Honey"), Cathriene Earnshaw ("Wichrowe wzgórza") i Bailey ("Bird") są jak dzikie ptaki, które, mimo przetrąconych skrzydeł, próbują zerwać się do lotu. Każdą z nich ogranicza zarówno klasowa niesprawiedliwość, jak i sytuacja ekonomiczna. Nic nie stoi im jednak na przeszkodzie, by marzyć – o ucieczce od prozy życia, o lepszej przyszłości, o wyzwoleniu. Wydawałoby się, że dla fanów nagrodzonej Oscarem reżyserki jej najnowszy film nie będzie dużym zaskoczeniem – "Bird" to brytyjskie kino społeczne w typowej dla Arnold formule: rozedrgana kamera, realistyczna faktura obrazu, diegetyczna muzyka. Tym razem jednak Arnold doprawia je szczyptą magii, serwując nam wzruszającą historię inicjacyjną, opowiedzianą z perspektywy Bailey (Nykiya Adams) – dwunastolatki, która w świecie dorosłych od dawna nie czuje się dzieckiem.
Bailey poznaje Bird – włóczęgę poszukującego własnych korzeni - w chwili największego osamotnienia. Stojąc u progu dorosłości, zastanawia się, kim właściwie jest. Wśród lokalnego gangu pozuje na twardzielkę, dzięki czemu grasujące po ulicach łobuzy traktują ją z sympatią i należytym szacunkiem. Gdy odwiedza swoją mamę i młodsze rodzeństwo, naturalnie przejmuje rolę opiekunki, starszej odpowiedzialnej siostry, która nie dopuści, by stała im się jakakolwiek krzywda. W domu natomiast – skłocie, w którym mieszka ze swoim ojcem Bugiem (Barry Keoghan) - traktowana jest jak dziecko, którego nie należy spuszczać z oka nawet na chwilę. Balansując na granicy różnych tożsamości, Bailey potrzebuje wsparcia rodziców. Żyjąca z przemocowym partnerem matka i planujący ślub z nową partnerką ojciec nie zauważają jednak przemiany, która zachodzi w ciele i umyśle dziewczyny.
Arnold nie sili się na skomplikowane metafory. Nie unika również scenariuszowych klisz. Operuje jednak nimi z wyczuciem i ogromną świadomością, by podkreślić zarówno archetypiczność, jak i wyjątkowość głównej bohaterki. Androgeniczna uroda; rozdarcie między fizycznością a niespokojnym duchem oraz lęk przed menstruacją i zmieniającym się ciałem pozwala skojarzyć Bailey chociażby z małą Toss – protagonistką świetnego "Dojrzewania", czyli debiutu Vincenta Warda. Bohaterka tamtego filmu, po stracie taty, spotyka tajemniczego nieznajomego, w którym z czasem dostrzega utraconego rodzica. Bailey z kolei w nowo poznanym Birdzie – dziwolągu i outsiderze bez przeszłości - widzi zarówno matkę, jak i ojca; największego przyjaciela oraz anioła-stróża.
Drogi Bailey i Bird krzyżują się w filmie zupełnie niespodziewanie, zupełnie jak losy Star (Sasha Lane) i Jake’a (Shia LaBeouf) w "American Honey". I choć bohaterowi daleko do dobrego pasterza, jakim postać grana przez Rogowskiego jawi się zbuntowanej nastolatce, w obu produkcjach Arnold traktuje owo spotkanie niczym metafizyczne objawienie, które determinuje wewnętrzną podróż bohaterek. Proste i dobrze znane rozwiązania fabularne nie są w tym przypadku wadą. Brytyjka patrzy na własne postaci z empatią i zrozumieniem, nigdy jednak nie sprowadza ich do roli ofiar, którym należy współczuć. W ptakach krążących po niebie, które dwunastolatka regularnie obserwuje za dnia, Bailey dostrzega siebie. Okrutna rzeczywistość, którą podglądamy w ujęciach z ręki, nie jest tutaj totemem kiczowatego naturalizmu. Arnold osiąga balans, pokazując ten świat także w ciepłych barwach późnego lata. Spogląda nań oczami dziecka.
Arnold imponuje intuicją w obsadzaniu młodych i nieopierzonych aktorów obok największych nazwisk arthouse’u. Nykiya Adams bez trudu odnajduje się w roli zagubionej i niepokornej Bailey, a Franz Rogowski otacza swojego bohatera aurą niezwykłości. Najbardziej zaskakujący na ekranie okazuje się jednak Barry Keoghan - choć już nieraz grał chuliganów i szelmy, tutaj urzeka brawurą i charyzmą, eksplorując pełną paradoksów postać Buga. Moment z Keoghanem i strzelającą halucynogennym jadem ropuchą kołyszącymi się w rytm "Yellow" Coldplay to materiał na scenę kultową.
Choć świętobliwa aura otaczająca Birda odsyła do mitycznych podań czy biblijnych przypowieści, religia jest tylko jednym z kluczy interpretacyjnych do filmu Arnold. Podobnie jak tytułowy bohater "Szczęśliwego Lazzaro" Alice Rohrwacher, mężczyzna emanuje dobrem i moralną czystością, czyli cnotami, które w rzeczywistości przypisujemy głupcom i naiwniakom. Mimo to reżyserce udaje się z granej przez Rogowskiego figury wydobyć prawdę o człowieku. Tylko od nas zależy, czy potraktujemy Birda jak bohatera z krwi i kości, czy może jak metaforę świętości, której czasem warto poszukać w drugim człowieku. Banalne? Oczywiście! Ale co poradzić, skoro na ekranie się broni?