Kochamy te konwenanse. Są spoiwem dla XIX-wiecznych historii, prowadząc bohaterów pomiędzy ich zachciankami a wyborami. Ma to swój urok. Jest pocztówką dla wybitnych autorów: Hardy'ego, Austen ( aczkolwiek jej dzieła są wyjątkowo nudne ), Charlotte Bronte ( jej siostra Emilia w Wichrowych Wzgórzach się przełamała - namiętność i mrok spod pióra kobiety - arcydzieło ). W filmie Schlesingera mamy ową klamrę konwenansu pod opowieścią o adoratorach niezależnej zarządczyni - Christie jest charyzmatyczna, wypada bardzo dobrze. Jednak ( to tylko moja subiektywna ocena ) zawiodłam się, przez brak drążenia klimatu. Reżyser robi nadzieję po rewelacyjnym początku: nastrojowa muzyka i przepiękne krajobrazy. Zanosiło się na majstersztyk, niestety podobnych wstawek było coraz mniej. Muzyka jakby przestała uwodzić, natura przestała stanowić istotne tło. Społeczeństwo i charaktery ludzkie są tu najlepiej przedstawione, te zależności między bohaterami są najmocniejszym punktem filmu. Mamy tu też parę uderzających scen, np. spadające z klifu owce.
Całość wypada mimo to bardzo monotonnie. To nie jest przypadłość epoki.
Dla porównania Tess Polańskiego ( na podstawie Hardy'ego, czyli tego samego pisarza, który dał nam Z dala od zgiełku ). W Tess z 1979, klamra konwenansu i przełamania barier ( kobiety upadłej ) jest znacznie lepiej zaznaczona. Ogląda się płynnie, bo zarówno strona techniczno-wizualna jak i merytoryczna jest na równym poziomie a muzyka i przyroda nieodzownie towarzyszą historii nadając odpowiedni dramatyzm.
Wracając do filmu Schlesingera - wątpię by najnowsza adaptacja z Mulligan była lepsza od wersji z Julie Christie. Być może po prostu Z dala od zgiełku, jest jedną z tych "nie filmowych" powieści. Niektórych jednak na pewno schwyta za serce i polecam ten film wszystkim wielbicielom melodramatów. Niekoniecznie najlepsze dzieło Schlesingera. Pozostawił u mnie niedosyt po wybornym Maratończyku i przewspaniałym Nocnym kowboju.